Recenzja spektaklu towarzyszącego „Kwartet dla czterech aktorów”
Zapraszamy do lektury kolejnej recenzji spektaklu towarzyszącego „Kwartet dla czterech aktorów” na podstawie scenariusza Bogusława Schaeffera w reżyserii Andrzeja Krukowskiego z Teatru Naszego w Chicago, który został pokazany gościnnie w Teatrze Korez w Katowicach w ramach 22. Festiwalu „Interpretacje”. Autorką recenzji jest Wiktoria Krawczyk.
*
„Performatywny akt twórczy”
Jednym ze wydarzeń towarzyszących całemu festiwalowi „Interpretacje” był spektakl „Kwartet dla czterech aktorów” Teatru Naszego z Chicago gościnnie wystawiony na scenie Teatru Korez. Jest to przykład teatru absurdu, prawdziwej awangardy, który swoją formą jest skromny, ale przesłaniem pozostawia znacznie większy ślad na widzu.
Występ zaczął się jeszcze zanim wszyscy widzowie zajęli swoje miejsca na widowni – wiolonczelistka grała utwory Schaeffera, autora scenariusza. W pewnym momencie na salę wszedł reżyser spektaklu w roli dyrygenta, wykonał kilka gestów, a potem zasiadł na widowni przyglądając się wszystkiemu. Chociaż już do końca przedstawienia nie dał oznaki swojej obecności, ten gest przywodził na myśl Kantora nieustannie obecnego przy odgrywaniu „Umarłej klasy”.
Muzyka wciąż grała, a na scenę zaczęły po kolei wchodzić 4 aktorki: Marta Skowrońska, Aldona Olchowska, Liliana Totten oraz Sara Krukowski. Wszystkie ubrane w czarne sukienki, niosły pokrowce na różne instrumenty i zasiadały kolejno na krzesłach, choćby za chwilę miała zacząć się próba orkiestry. Wykonując tak proste czynności, każda z nich pokazała swoją indywidualność i odmienność, które bez ustanku zanikały i tworzyły się na nowo z biegiem akcji. No właśnie, ale jaka była akcja w tym wszystkim?
Trudno określić nawet zarys fabuły – całość przypominała raczej performatywny akt twórczy, który w różnych momentach działań postaci przyjmował inne założenia i punkty zainteresowania. Nastawały momenty hałasu, kompletnej kakofonii, skupiające się wyłącznie na wydobywaniu dźwięków z siebie lub przedmiotów wokół. Można było odczuć krystalizujący się rytm w tych działaniach, tylko by po chwili znów go utracić w hałasie. Nieustannie przez 90 minut trwania pojawiły się konszachty i konflikty pomiędzy kobietami, próby rozmowy przełamywane kłótnią.
Kobiety wyciągnęły esencję mentalności społeczności oraz zwizualizowały proces twórczy – fakt, że żadna ze scen nie była doprowadzona do końca, pokazuje jak nawet wyższy, wspólny cel nie jest wstanie się przebić ponad indywidualne pobudki. Wszechobecny brak porozumienia prowadził do wygłaszania górnolotnych przemyśleń przez jedną z kobiet, kiedy inne ostentacyjnie ją ignorowały, lub w groteskowy sposób upokarzały siebie, naśmiewając się jednocześnie z całej sytuacji.
Fragmentaryczna struktura spektaklu przywodzi na myśl jak niepoukładane i pourywane jest ludzkie życie – jak nasze działania są jedynie małymi scenkami przerwanymi zanim mogły się sfinalizować. Obnażony zostaje nasz brak wyższych celów i jednoczesna desperacja, by do nich dążyć. Niedokończone i poprzekręcane opowieści z życia codziennego występowały wraz z górnolotnymi spostrzeżeniami, przeplatając się nawzajem.
Absurdalna i groteskowa forma spektaklu wizualizowała desperackie skłonności człowieka do poszukiwań, a jednocześnie obnażała jak żałosne są ludzkie starania dla pobocznego obserwatora, który ogląda jedynie niesfinalizowany proces myślowy. Świetnie oglądało się jak sceny przypominające niedokończone obrazy lub dopiero ćwiczoną choreografię wciągały w ten proces – proces bycia człowiekiem. Był to pretekst do rozważań i refleksji nad samym sobą – jedynym warunkiem stawianym przed widzem jest otwarcie i zgoda na wciągnięcie się w ten performatywny akt.
Schaeffer pisał scenariusz pozostawiając aktorom miejsce do improwizacji – miejsce do pokazania siebie i przedstawienia spektaklu, tak jak wymaga tego autentyczność chwili. Uważam, że zostawiając aktorom miejsce wolnego wyboru, dał też tą możliwość widzom. Spektakl był świetnym doświadczeniem – wciągał w akcję, a jednocześnie nie odrywał widza od rzeczywistości, nigdy nie do końca, pozostając na granicy tego co, teatralnie piękne i uproszczone, a rzeczywiście uwłacza.
„Kwartet dla czterech aktorów” podnosi wzniosłe tematy i zadaje monumentalne pytania, tylko po to by po zakończonym spektaklu pozostawić widza samego z przemyśleniami na temat jego indywidualności i sensu błahych działań. Oglądanie i przeżywanie akcji było doznaniem nowym, a jednocześnie dobrze już mi znanym. Jest to świetna propozycja dla wszystkich, którzy poszukują nowego spojrzenia na świat.
Wiktoria Krawczyk Tekst powstał na zamówienie XXII INTERPRETACJI w ramach współpracy ze studentami kierunków: kulturoznawstwo, kultury mediów i polonistyka na Uniwersytecie Śląskim