Recenzja spektaklu konkursowego „Kiedy stopnieje śnieg”
Polecamy jeszcze jedną recenzję spektaklu konkursowego „Kiedy stopnieje śnieg” w reż. Katarzyny Minkowskiej z TR Warszawa. Jej autorem jest Bartłomiej Rzepus.
*
„Gdy pod śniegiem nie ma nic”
Dramat rodzinny jest gatunkiem, który na polskim podwórku ma się wyjątkowo dobrze. Już od wielu lat twórczynie i twórcy proponują nam wiwisekcję naszych społecznych problemów, zaczynając od alkoholizmu, na samobójstwach kończąc. Nie inaczej jest w przypadku spektaklu Kiedy spadnie śnieg, stworzonym przez reżyserkę Katarzynę Minkowską i dramaturga Tomasza Walesiaka. Opowiada on historię rodziny, która zbiera się razem z powodu tragedii – samobójczej śmierci nastolatki. Wszyscy muszą zmierzyć się nie tylko z tragiczną sytuacją, ale też, co chyba najtrudniejsze, z samymi sobą.
Konwencja spektaklu Minkowskiej jest mi dobrze znana. Kto oglądał film „Cicha noc” w reżyserii Piotra Domagalewskiego (2017), wie, w jakie ramy wprowadza nas przedstawiona opowieść. Oglądamy na scenie rodzinne spotkanie, trudne tematy, różnice międzypokoleniowe, kłótnie, niemożność znalezienia porozumienia. Można by tak wymieniać jeszcze długo, gdyby nie podstawowe pytanie: Po co? Dlaczego w 2024 roku widz ma udać się do teatru, by usłyszeć podobne dialogi i rozterki bohaterów, które słyszy już od dobrych kilku lat (jeśli nie więcej), tyle że w różnych mediach? Produkcja firmowana szyldem TR Warszawa jest, niestety, nieudaną powtórką, która nie wnosi do debaty o problemie samobójstwa, jak i tzw. „polskiej rodziny”, nic nowego.
Jednym z większych grzechów Kiedy stopnieje śnieg, jest przerost formy nad treścią. Już na samym początku widz zderza się z tym, co będzie dominowało w całościowym odbiorze przedstawienia, a mianowicie dezintegracją. Dziesięcioosobowa obsada aktorska przerosła format, który zakładałby raczej kameralność, bliskość i swego rodzaju intymność. Zamiast tego dostaliśmy sześć aktorek i czterech aktorów, którzy nie stworzyli spójnej wizji spektaklu, każdy z nich sam sobie rzepkę skrobał, jedni z lepszym, a z innym gorszym rezultatem.
O ile Ciotka (Magdalena Kuta), Babcia (Maria Maj) i Kuzynka (Justyna Wasilewska), stworzyły całkiem udane kreacje aktorskie, dobrze oddające narzucone im rodzinne i społeczne charaktery, tak reszta obsady wypadła dość nijako lub nie wyszła poza wypracowane już aktorskie emploi – przypadek Wujka (Mirosław Zbrojewicz) jest tutaj najbardziej emblematyczny, kiedy widzimy bardziej aktora niż postać.
Innym grzechem spektaklu „Kiedy stopnieje śnieg” jest brnięcie w nadmierne wykorzystanie medium filmowego w spektaklu. O ile początkowa scena, kiedy to rodzeństwo i kuzynka zmierzają do domu rodzinnego, ma swoje uzasadnienie i ciężko jej coś zarzucić, tak postać kamerzysty oraz wyświetlanie scen, które dzieją się symultanicznie w innych pokojach domów działa raczej rozpraszająco i nie pozwala skupić się na podstawowym przekazie przedstawienia.
Postać kuzynki (Justyna Wasilewska), która jest w trakcie tworzenia swojej etiudy filmowej, była świetną okazją, by w spektaklu użyć kamery w twórczy sposób. Co jednak dostaliśmy? Mało uzasadnione podążanie za ogólną modą współczesnego polskiego teatru, czyli wciskaniem kamery i ekranów tam, gdzie się tylko da. Nie wnosi to nic do wartości produkcji czy jej przekazu, a wręcz uwydatnia braki, które pojawiły się na innych poziomach.
Przedstawienie Katarzyny Minkowskiej chciało być polifonicznym głosem mówiącym o problemach naszej codzienności, tej najboleśniejszej, bo przecież związanej ze śmiercią młodej osoby. Stało się jednak mało pożyteczną papugą, powtarzającą dobrze znane frazy i trendy. Śnieg stopniał, a pod nim, zamiast mającej uderzyć nas tragedii mamy pustkę, ale przynajmniej nagraną kamerą.
Bartłomiej Rzepus
Tekst powstał na zamówienie
XXII INTERPRETACJI
w ramach współpracy ze studentami
kierunków: kulturoznawstwo, kultury mediów i polonistyka
na Uniwersytecie Śląskim
WIĘCEJ TEKSTÓW W DZIALE RECENZJE