Strona główna / Interpretacje / Aktualności / As w rękawie. O konkursowym słuchowisku „Małżeństwo z kalendarza”
As w rękawie. O konkursowym słuchowisku „Małżeństwo z kalendarza”
13/11/2018 Janusz Łastowiecki

Skoro „Warszawianka” zaczęła historię polskiej radiofonii artystycznej (jeśli mogę takiego sformułowania użyć), to komedie polskiego oświecenia, romantyzmu czy pozytywizmu były z kolei repertuarowym odkryciem lat powojennych.

Bohomolec, Fredro, Bałucki (nazwisko wyczytywane z charakterystycznym warszawskim „ł”). Lektorski zaśpiew przy odsłuchiwaniu najsłynniejszego radiowego incipitu: „Teatr Polskiego Radia przedstawia słuchowisko…” pozostanie w uszach na lata. Do dzisiaj z sentymentem wspominam adaptacje dramatów tego okresu w reżyserii Aleksandra Zelwerowicza, Wiesława Opałki czy Zbigniewa Kopalki. Kojarzę je z odbiornikiem marki Telefunken i sobotnim wieczorem przy głośniku. Taśma archiwalna wydawała swoje szmery, których nic nie zastąpi. Historia polskiego słuchowiska to również dzieje owego szmeru, który zachował oddechy i tony wielu głosów.

Nie ma zamkniętych cezur w rozwoju słuchowiska. Radio nie znosi rewolucji, reaguje na nie alergią. Ciekawie tę niesubordynację radia oddała Alicja Bykowska-Salczyńska w słuchowisku „Gdzie jest ten tani kupiec”. Odbiornik radiowy postawiony w sytuacji nakazu zachowuje się jak przestraszony więzień. Woli płynność konwencji, dialog międzypokoleniowy prowadzony bez ostrych odbić i nachalnej propagandy. Błyskotliwe teksty Franciszka Bohomolca, choć w wielu miejscach pokryte lingwistycznym kurzem, pozostają niezłym sprawdzianem dla młodych twórców. Nie potrzebując wcale unowocześnionego sztafażu fonicznego, są wciąż okazją do efektownych parad aktorskich. Z tej okazji korzystało każde reżyserskie pokolenie po 1945 roku. W Teatrze Polskiego Radia historię Staruszkiewiczów, Bywalskiej i Marnotrawskiego poznawali słuchacze w trzech różnych adaptacjach (z roku 1956, 1977 i właśnie 2017). Jak się więc okazało, dla współczesnych reżyserów radiowych ten rodzaj myślenia dramatycznego wciąż jest zachętą i inspiracją. Młody reżyser musi jednak odkryć asa w swoim rękawie. Nową myśl, za którą pójdzie idea danej adaptacji. Myślę, że w przypadku realizacji Jarosława Tumidajskiego jest to po prostu kontekst społeczny. Rozmaite znaki na niebie i ziemi sprawiły, że znaleźliśmy się w czasie, z którym ta realizacja rymuje się wyraźnie.

Dość powiedzieć, że premiera tej komedii w czasach Stanisława Augusta Poniatowskiego wzbudziła kontrowersje. Obśmiewana w niej polska zaściankowość, kryzys intelektualny i wsobna mentalność musiały razić. Zawsze boję się doraźności publicystycznej. Można przecież z wielu tekstów uczynić oręż w walce politycznej. Tak, wtedy zaczyna na potęgę „dymić mgłą smoleński las”, a „Poskromienie złośnicy” rozlega się w głośnym tle jednej z manif. Tumidajski w „Małżeństwie z kalendarza” czyta Bohomolca rzetelnie, źródłowo, pozwalając aktorom na oddychanie klasycznym metrum. Jest w jego adaptacji niesłychana wręcz taktyka. Przemyślana, konsekwentna i prawdopodobna psychologicznie. Danuta Stenka (Bywalska), Jerzy Radziwiłowicz (Staruszkiewicz) i Katarzyna Dąbrowska (młoda Staruszkiewiczówna) to trio tak barwne, że dałoby się nim obdzielić sporą część wielu innych radiowych realizacji. Radziwiłowicz niedostępny, nieprzejednany. Stenka dyplomatyczna, zmyślna. Do tego młodzieńcza, zbuntowana Dąbrowska z pazurem w śpiewnym głosie. Reżyserskie ucho sprawiło, że te trzy głosy nie giną – ich siłą jest odmienność, brawurowy koncert na trzy instrumenty. Drugie tło nie działa na zasadach koniecznego uzupełnienia. Monika Pikuła, Piotr Polak i Rafał Zawierucha torują już własne ścieżki na mapie współczesnego słuchowiska. Przecież to w niuansach objawia się charakter słuchowiska.

Podobno radio weryfikuje już w pierwszym kontakcie. Tumidajski zdał z powodzeniem swój premierowy egzamin. Opanował aktorski żywioł mikrofonowy i dodatkowo jeszcze zilustrował go muzycznie. Rok później zrealizuje już tekst mistrza oryginalnej dramaturgii fonicznej, Ireneusza Iredyńskiego. Tymczasem zamknijmy oczy. To ważne, by wejść w meandry małżeńskiej rozgrywki. Wejdźcie do świata, gdzie swój jest zawsze swój, a ten o obco brzmiącym nazwisku – najprawdopodobniej kimś obcym. Serce jednak nie zna tych prawideł. Na szczęście dla Melpomeny.

Autor: Janusz Łastowiecki
Tekst pochodzi z „Gazety na Interpretacje” nr 2

Wtorek, 13 listopada 2018 roku, Wydział Radia i Telewizji im. Krzysztofa Kieślowskiego, Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, ul. św. Pawła 3, godz. 10

Kategoria: Aktualności

Zobacz również: